Wyszedłem dziś na wieczorny spacer. Taki spacer gdy miasto już jest prawie puste, usypia powoli. To dobry czas na refleksję. W zasadzie zawsze przyjdzie jakaś ciekawa, a czasem nawet niesamowita, gdy pójdę za tym głosem wywołującym mnie wieczorem z domu.
Przypomniało mi się dziś wydarzenie z przed paru lat, pewnie z ośmiu. Wracałem pociągiem z dwudniowego wyjazdu. Miałem plecak i rower, a na nim śpiwór i karimatę. Załatwiłem na nim dwie ważne sprawy, jedną bardziej materialną, a drugą bardziej duchową, a przy okazji miałem ciekawą wycieczkę.
Pociąg miał wagony z przedziałami, nie było miejsca na rower, więc stałem z nim przy drzwiach na końcu wagonu. Nie pamiętam teraz czy to było na stacji gdzie wsiadłem, czy już gdzieś po drodze, ale do pociągu wsiadła grupa może z sześciu chłopaków w wieku ok piętnastu lat. W drzwiach prowadzących do korytarza wagonu zatrzymali szczupłego mężczyznę w średnim wieku ze sporą torbą na ramieniu, który zmierzał do wyjścia. W zasadzie to zatrzymał go jeden z nich, chłopak pełen agresji, buntu, reszta szła w ciemno za nim.
Szarpali go krzyczeli na niego, próbowali zabrać mu torbę, a przynajmniej dobrać się do jej zawartości. W pewnym momencie zaczęły wypadać z niej ogórki, a oni tłoczyli się wokół gościa depcząc je.
Trwało to może dziesięć, może dwadzieścia sekund. Patrzyłem na to i w pewnym momencie ruszyłem. W zasadzie ku późniejszemu własnemu zdziwieniu, ruszyłem sam jeden na bandę wyrostków i rozpirzyłem ich w mgnieniu oka. Podszedłem do lidera i mocno pchnąłem go w ramię, może nim potrząsnąłem, powiedziałem pewnie coś w stylu "od... od tego człowieka". W zasadzie to było wszystko co zrobiłem.
Jednym szarpnięciem za ramię i stanowczym głosem zbiłem lidera z pantałyku, a reszta widząc to osłupiała i wycofała się. Gość z torbą ogórków korzystając z sytuacji czmychnął szybko nie oglądając się za siebie. Ja cofnąłem się do roweru, a chłopaki zniknęli w głębi wagonu.
Do tej pory moje refleksje co do tej sytuacji skupiały się na tym, że zadziałem w sposób którego bym sam nie wymyślił. Zadziałałem w sposób skuteczny, odważny. Nie czułem strachu, nie kalkulowałem. Widziałem to że trzeba działać i zadziałałem. Wiele razy napawałem się poczuciem wielkości jakie wiązałem z tym wydarzeniem, życząc sobie powtórki. Widziałem w tym przedziwne boże prowadzenie, bo sam bym tego nie wymyślił, ale równocześnie chciałem spijać śmietankę własnego sukcesu. Postrzegałem to jako obronę niewinnego przed stadem drapieżców.
Dziś przyszła nowa refleksja co do tego wydarzenia, pogłębiająca dotychczasowe. Moja obecność tam nie tylko miała wpływ na mężczyznę, nie tylko jemu pomogłem. Może nawet ważniejsze jest to co to znaczyło dla tych chłopaków. Czy wzięli tę lekcję do siebie? Tego nie wiem. Ale dostali szansę by spojrzeć na siebie, na swoje życie z innej perspektywy, na to co robią i na to co to znaczy.
Zrobiło to na nich wrażenie. Jeden z nich zagadnął mnie później w trakcie podróży, chciał nawiązać jakiś kontakt. Widać było respekt. Tak jak by zobaczył, że obstawiał nie tego konia co trzeba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz